Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

— „Tak, panie“.
— Nawet na mnie nie spojrzał. U rufy tkwiła na wodzie łódź, już od chwili, gdy spuściliśmy kotwicę po południu. Rzucił za burtę niedopałek cygara.
— „Czy możesz sprowadzić na pokład kapitana?“ — zapytał.
— Nigdy w życiu nie przyszłoby mi na myśl, że trzeba to zrobić. Oniemiałem na chwilę.
— „Mogę spróbować“ — mówię mu.
— „Więc ja schodzę nadół. Sprowadzisz go tu i zatrzymasz, póki nie wrócę na pokład. Pamiętaj! Nie puszczaj go nadół póki nie wrócę“.
— Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem, dlaczego każe mi budzić śpiącego człowieka, kiedy trzeba przecież żeby wszyscy na statku spali spokojnie, póki się stąd nie wydostaniemy. Zaśmiał się i rzekł, że nie widzę jeszcze tego interesu ze wszystkich stron.
— „Pamiętaj“ — mówi — „nie puszczaj go, póki nie zobaczysz że wracam“. — Spojrzał mi zbliska w oczy. — „Zatrzymaj go za wszelką cenę“.
— „A to znaczy?“ — pytam.
— „Za wszelką cenę — wszystkiemi możliwemi czy niemożliwemi sposobami. Nie życzę sobie, aby mi ktoś przeszkodził w robocie tam na dole. Mógłby mi narobić wielkiego kłopotu. Zabieram cię z sobą, żebyś mi oszczędzał kłopotów; masz zabrać się odrazu do roboty“.
— „Rozumiem, proszę pana“ — ja na to — a on znika w luce schodni.
— Z prawdziwym panem wiadomo odrazu, czego się człowiek ma trzymać, ale to była trudna sprawa. Kapitan nic a nic mnie nie obchodził, nie przymie-