— „Dlaczego nie dał mi go pan łupnąć po głupim czerepie?“ — pytam.
— „Tylko bez dzikości, bez dzikości“ — mówi i grozi mi palcem z największym spokojem.
— Niepodobna opisać, jak prawdziwy pan zachowuje się w takich wypadkach. Nie zniecierpliwi się nigdy. To nie uchodzi. Nigdy pan nie zobaczy go w uniesieniu — nikt po nim nic nie pozna. Dzikość jest także w złym tonie — nauczyłem się przy nim i tego, i wielu innych rzeczy. Taką mam szkołę, że nie pozna pan po mojej twarzy, czy nie dźgnę pana za chwilę — a mógłbym w mig to zrobić. Mam nóż w nogawce od spodni.
— Nieprawda! — zawołał Schomberg z niedowierzaniem.
Pan Ricardo zmienił z błyskawiczną szybkością swoją omdlewającą, leniwą pozę i schyliwszy się, odsłonił broń, podciągając lewą nogawkę. Zaledwie Schomberg zdążył zobaczyć nóż, przytroczony do bardzo włochatej nogi, gdy pan Ricardo zerwał się, tupnął aby spuścić nogawkę i wrócił do niedbałej pozy z łokciem opartym o stół.
— Poręczniej tak nosić broń niżby się zdawało — ciągnął, patrząc w zamyśleniu w szeroko otwarte oczy Schomberga. — Dajmy na to, że w ciągu gry wybuchnie jakaś mała sprzeczka. Schyla się pan, żeby podnieść upuszczoną kartkę i, kiedy pan się pokaże z pod stołu, gotów pan dźgnąć — albo z nożem w rękawie czeka pan tylko żeby go rzucić. Albo poprostu zsuwa się pan pod stół, kiedy się zanosi na strzelaninę. Nie uwierzy pan, jaką rzeźnię można z nożem w garści urządzić pod słołem takim tchórzliwym obdartusom, którzy knują coś złego: nie mogą zrozumieć
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/183
Ta strona została skorygowana.