Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/187

Ta strona została skorygowana.

pan, mówię panu. Nie chciało mi się zaraz go nudzić, ale ciągle miałem w oczach tych dwóch drabów, takich pochłoniętych swojemi nożami. Mieliśmy wtedy jeden rewolwer na nas dwóch — sześciostrzałowy rewolwer szefa, ale tylko pięć komór było nabitych i nie było już wcale ładunków. Ładownica została w szufladzie, w kajucie. Wielka szkoda. A ja miałem tylko stary nóż składany — do niczego w razie jakiejś poważnej historji.
— Wieczorem siedzieliśmy we czterech przed szałasem naokoło małego ogniska i jedliśmy na wielkich liściach smażoną rybę z pieczonemi korzeniami zamiast chleba — tak jak zwykle. Zwierzchnik i ja siedzieliśmy z jednej strony, a z drugiej te dwa gagatki ze skrzyżowanemi nogami; od czasu do czasu pomrukiwali jeden do drugiego coś, co nie wyglądało wcale na ludzką mowę, a oczy trzymali ciągle wbite w ziemię. Przez ostatnie trzy dni niepodobna ich było doprowadzić do spojrzenia nam w oczy. Zacząłem mówić spokojnie do zwierzchnika, tak jak mówię do pana w tej chwili — niby to niedbale — i powiedziałem mu o wszystkiem co zauważyłem. A on w dalszym ciągu bierze na widelec kawałki ryby i kładzie je do ust, spokojnie jakby nigdy nic. To prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z dżentelmenem. Ani razu na nich nie spojrzał.
— „A teraz“ — mówię, ziewając naumyślnie — „musimy nocą stać kolejno na straży, a we dnie trzymać oczy dobrze otwarte, i nie pozwolić się napaść znienacka“.
— „To doprawdy nieznośne“ — mówi zwierzchnik. — „A ty jesteś w dodatku bez broni“.