Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

prawda, panie Schomberg, dlaczego nie daje pan nigdy puddinga przy tablydocie? Nic tylko ciągle owoce — rano, w południe, wieczorem. To obrzydliwe! Za co pan nas bierze — za osy?
Schomberg pominął milczeniem obrażony ton Ricarda.
— A długo trwał ten — jak go pan nazywa — atak? — spytał niespokojnie.
— Tygodnie, miesiące, lata, wieki — tak mi się zdawało — odparł z przejęciem pan Ricardo. — Wieczorem zwierzchnik przechodził do sali i tam marnował czas na graniu w karty z tamtejszym juezem — małym Hiszpanem o czarnych faworytach — grali o grosze w écarté — pan wie, to taka prędka gra francuska. A comandante, jednooki metys o płaskim nosie, i ja musieliśmy stać za nimi i stawiać na ich grę! To było okropne.
— Okropne — zawtórował Schomberg gardłowym, teutońskim tonem pełnym rozpaczy. — Słuchaj pan, potrzebuję waszych pokoi.
— I pewnie. Myślałem już o tem niedawno — rzekł obojętnie Ricardo.
— Miałem bzika, słuchając tych pańskich bredni. To się musi skończyć.
— Zdaje mi się, że pan ma wciąż jeszcze bzika — rzekł Ricardo, nie rozplatając ramion i nie zmieniając pozy ani na jotę. — Zniżył głos i dodał: — A gdybym przypuszczał że pan chodził na policję, kazałbym Pedrowi złapać pana wpół i złamać panu tłusty kark: wystarczy szarpnąć głowę wtył — trach! Widziałem jak to zrobił wielkiemu, chwackiemu murzynowi, który machał brzytwą pod nosem naszego szefa.