Schomberg poczuł że opuszcza go już i rozpacz, ten nędzny surogat odwagi. Dotknęła go nietyle groźba śmierci, co dziwaczny sposób wypowiedzenia tej groźby. Byłby potrafił znieść zwykłe: „Zabiję cię!“ choćby jak najszczersze i wyrzeczone najdzikszym tonem, ale że wyobraźnia jego była wrażliwa na rzeczy niezwykłe, załamał się zupełnie wobec tych niesłychanych słów i postępków. Miał wrażenie że naprawdę złamano mu kark moralnie — trach!
— Na policję? Naturalnie że nie poszedłem. Ani mi się śniło. A teraz już za późno. Dałem się wciągnąć w to wszystko. Wymusiliście na mnie pozwolenie, kiedy nie byłem sobą. Już wam o tem wtedy mówiłem.
Oczy Ricarda ześlizgnęły się powoli z Schomberga i spojrzały gdzieś w przestrzeń.
— Aha. Jakaś historja z dziewczyną. Ale to nas nic nie obchodzi.
— Naturalnie. Ale pytam skąd te dzikie pogróżki? — Nasunął mu się trafny argument: — To niesłychane! Gdybym był taki głupi żeby teraz pójść na policję, to nie mam nawet przeciw wam żadnego poważnego zarzutu. Dostalibyście co najwyżej deportację. Wsadziliby was na pierwszy lepszy parowiec, dążący na zachód do Singapuru. — Ożywił się. — I poszlibyście stąd precz do djabła — dodał przez zęby dla własnej satysfakcji.