Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/204

Ta strona została skorygowana.

Ricardo nic na to nie odpowiedział i żadnym znakiem nie zdradził, że słyszał choć jedno słowo. Rozczarowało to Schomberga, który zaczynał już patrzeć na niego z otuchą.
— Dlaczego uparliście się tu siedzieć? — zawołał. — Nie opłaci się wam nabierać tutejszych ludzi. Przed chwilą martwił się pan, że niema sposobu, żeby pańskiego szefa stąd ruszyć; no więc policja go ruszy, a z Singapuru pojedziecie na wschodnie wybrzeże Afryki.
— Niech mnie powieszą, jeśli ten ptaszek nie zamierza spłatać nam głupiego figla! — odezwał się Ricardo złowieszczym tonem, który przywołał Schomberga do rzeczywistości.
— Nie, nie! — zaprzeczył. — Ja tylko tak sobie mówię. Naturalnie, że nie zrobiłbym tego.
— Zdaje mi się, że ta historja z dziewczyną doprawdy pomieszała panu w głowie, panie Schomberg. — Niech mi pan wierzy, lepiej być z nami w zgodzie — deportacja deportacją, a wkrótce zobaczy pan co się stanie: zjawi się jeden z nas i odpłaci panu za brzydki kawał, który pan knuje w tym swoim tłustym łbie.
Gott im Himmel! — jęknął Schomberg. — Czy nic go stąd nie wysadzi? Czy zostanie tu immer — chciałem powiedzieć — zawsze? A gdybym tak panu obiecał jakąś porządną nagrodę, czyby pan nie mógł...
— Nie — przerwał Ricardo. — Nie mogę; chybabym znalazł coś takiego, co mogłoby go poruszyć. Już to panu mówiłem.
— Jakąś przynętę? — mruknął Schomberg.
— Aha. Wschodnie wybrzeże Afryki — to za mało. Mówił mi parę dni temu, że wybrzeże poczeka na niego, póki nie będzie gotów; a może nie być gotów