Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/205

Ta strona została skorygowana.

jeszcze przez długi czas, bo wschodnie wybrzeże nie ucieknie i nie znajdzie się nikt, ktoby je porwał.
Te uwagi — czy uznamy je za pewniki, czy też za obraz duchowego stanu pana Jonesa — były wybitnie zniechęcające dla znękanego Schomberga; ale dużo jest prawdy w znanem powiedzeniu, że najciemniejsza godzina wypada przed świtem. Dźwięk słów, nawet bez względu na treść, ma swoją siłę; a słowo: „porwał“ pozostawało w bliskiem pokrewieństwie z myślą, która prześladowała Schomberga. Ta myśl tkwiła zawsze w jego mózgu, a teraz wypłynęła na wierzch, pobudzona wyrażeniem użytem przypadkowo przez Ricarda. Nie, nikt nie mógł porwać kontynentu; zato Heyst porwał dziewczynę!
Ricardo nie miał pojęcia, dlaczego wyraz twarzy Schomberga się zmienił. Ale zmiana ta była wyraźna i zainteresowała Ricarda tak bardzo, że przestał machać niedbale nogą. Rzekł, patrząc na hotelarza:
— Nie warto odpowiadać na takie gadanie — prawda?
Schomberg nie słuchał go.
— Mógłbym naprowadzić pana na inny ślad — rzekł zwolna i urwał, jak gdyby go chwyciło za gardło złowrogie wzruszenie, wywołane przez gwałtowną żądzę a zarazem strach przed niepowodzeniem. Ricardo czekał uważnie, jednak nie bez pewnej pogardy.
— Na ślad człowieka! — wybuchnął konwulsyjnie Schomberg i zamilkł znów, zasłuchany w podszepty wściekłości i sumienia.
— Człowieka na księżycu, co? — mruknął szyderczo Ricardo.
Schomberg potrząsnął głową.
— Tego człowieka, o którym mówię, moglibyście