Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/210

Ta strona została skorygowana.

Głos mu zamarł. Ciekawość odmalowała się na twarzy Ricarda.
— Tak sobie poprostu — bez celu? A potem zabrał się i pojechał z powrotem na tę wyspę?
— I pojechał z powrotem na tę wyspę — odrzekł jak echo Schomberg, patrząc martwo w podłogę.
— Co panu jest? — spytał Ricardo z prawdziwem zdumieniem. — Co to znaczy?
Schomberg, nie podnosząc oczu, uczynił niecierpliwy ruch ręką. Twarz jego była purpurowa; trzymał ją wciąż spuszczoną. Ricardo wrócił do poprzedniego tematu.
— No dobrze, ale jak pan to wytłumaczy? — Z jakiego powodu? Pocóż wrócił na tę wyspę?
— Na miodowe miesiące! — wypluł ze złością Schomberg.
I siedząc zupełnie spokojnie ze spuszczonemi oczami, nagle, bez żadnego wstępnego ruchu, palnął pięścią w stół. Ricardo, wcale na to nie przygotowany, skoczył wbok. I dopiero wtedy Schomberg spojrzał wgórę tępym, mściwym wzrokiem.
Ricardo patrzył na niego przez chwilę nieruchomo, potem zakręcił się na pięcie, doszedł do końca pokoju, wrócił żwawo i wymruczał głębokie: „Oho!“ nad nieruchomą głową Schomberga. Że hotelarz był zdolny do wielkich wysiłków duchowych, dowiódł tego stopniowy jego powrót do surowej postawy rezerwowego oficera.
— Oho! — powtórzył Ricardo jeszcze wolniej niż przedtem, jak gdyby zbadawszy i oceniwszy położenie. — Czemuż pana o to zapytałem! Wolałbym, żeby to było kłamstwo, co mi pan powiedział. Nie podoba mi się wcale, że kobieta wplątana jest w tę