chali — wszyscy wyjechali, ale on siedzi na miejscu. Kapitan Davidson wracał z zachodu i widział go na własne oczy. Zobaczył coś białego na wybrzeżu; więc skierował parowiec do zatoki i przybił do brzegu w małej łódce. Patrzy — a to doprawdy Heyst. Stoi sobie i chowa książkę do kieszeni. Ugrzeczniony, jak zawsze
Oświadczył, że chodzi po wybrzeżu i czyta. „Pozostałem tu w charakterze właściciela“, mówi do kapitana Davidsona. Chciałbym ja wiedzieć, co on tam ma do jedzenia. Kawałek suchej ryby od czasu do czasu — i nic więcej. No nie? I pomyśleć że przyszło na to człowiekowi, który wydziwiał nad moim table-d’hôtem!
Mrugnął z niezmierną złośliwością. W tej chwili właśnie rozległ się dzwonek i Schomberg poprowadził gości do jadalnego pokoju — niby do świątyni — krocząc poważnie na czele z miną dobroczyńcy ludzkości. Ambicją jego było żywić ludzkość wzamian za pokaźną cenę, a największą rozkoszą — obgadywać gości za plecami. Napawanie się myślą, że Heyst nie ma nic porządnego do zjedzenia, doskonale go charakteryzowało.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/59
Ta strona została skorygowana.