Przezorny Davidson poszukał schronienia w najbliższym zacienionym pokoju. W sztucznym mroku, za płaszczyznami bilardów odzianych w pokrowce, biała postać dźwignęła się z dwóch krzeseł, na których leżała. O tej porze dnia, po skończonym lunchu, Schomberg odbywał zwykle siestę. Zbliżył się powoli do gościa, okazały, stateczny — w defensywie; wielka, jasna broda przykrywała jak pancerz męską jego pierś. Nie lubił Davidsona, który nie był nigdy jego stałym gościem. Nacisnął dzwonek, stojący na jednym ze stołów, obok których przechodził, i spytał wyniośle, jak przystało na oficera rezerwy:
— Czego pan sobie życzy?
Poczciwy Davidson, wciąż wycierając mokrą szyję, oświadczył z prostotą że przyszedł zabrać Heysta, ponieważ się tak umówili.
— Niema go tutaj.
Na dzwonek zjawił się Chińczyk. Schomberg zwrócił się do niego z bardzo srogą miną.
— Obsłuż pana.
Ale Davidson odrzekł że musi już iść. Nie może czekać na Heysta, prosi tylko, aby go zawiadomiono, że Sissie odjeżdża o północy.
— Mówię panu, że go tu niema.
Zafrasowany Davidson uderzył się po udzie.
— Ach Boże! pewno jest w szpitalu. — Przypuszczenie to było zupełnie naturalne w bardzo malarycznej miejscowości.
Porucznik rezerwy ściągnął tylko usta i poniósł brwi, nie patrząc na Davidsona. Mogło to być zrozumiane bardzo rozmaicie, ale Davidson odrzucił myśl o szpitalu. W każdym razie musiał odnaleźć Heysta przed północą.
— Czy mieszkał tutaj? — zapytał.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/69
Ta strona została skorygowana.