miewający fakt porwania nie pasował jakoś do opinji, jaką sobie Davidson o Heyście wyrobił. Heyst nie mówił nigdy o kobietach, zdawał się nigdy o nich nie myśleć, nie pamiętać nawet że istnieją, a tu nagle coś podobnego! Uciec z pierwszą lepszą muzykantką z kapeli!
— Gdyby mię wtedy ktoś palcem tknął, byłbym leżał na ziemi — opowiadał nam Davidson w jakiś czas później.
Zapatrywał się już wówczas pobłażliwie na obie strony biorące udział w zdumiewającej eskapadzie. Przedewszystkiem wcale nie był pewien po namyśle, czy ten postępek uwłacza Heystowi jako ideałowi dżentelmena. Nasze drwiny i spokojne uśmiechy przyjmował z powagą na okrągłej twarzy. Heyst zabrał dziewczynę na Samburan; to wcale nie były żarty. Panująca tam pustka i szczątki walących się zabudowań zrobiły głębokie wrażenie na prostodusznym Davidsonie. Samburan nie harmonizował ze swawolnemi konceptami ludzi, którzy go nigdy nie widzieli. Czarny pomost, sterczący z dżungli i wstępujący w bezludne morze, szczyty dachów opuszczonych domostw, wyzierające ponuro z wysokiej trawy — brrr! Olbrzymia, żałobna tablica, godło Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, wyłaniała się wciąż jeszcze z dzikiej gęstwy zarośli, niby napis umieszczony nad grobem, za który mógł uchodzić stos niesprzedanego węgla, leżący u końca bulwaru; potęgowało to jeszcze wrażenie rozpaczliwego pustkowia.
Tak mówił wrażliwy Davidson. Dziewczyna musiała być rzeczywiście w straszliwem położeniu, jeśli zdecydowała się towarzyszyć obcemu człowiekowi do takiego miejsca. Heyst z pewnością powiedział jej prawdę. To dżentelmen. Ale żadne słowa nie były zdolne
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/76
Ta strona została skorygowana.