tępą rezygnację. Nazewnątrz oczywiście nie było to bardziej widoczne niż wzruszenie żółwia, który się cofnął wgłąb skorupy.
— Nie widzę w tem sensu — mruknął w zamyśleniu.
— Przecież oni się pobili! — odrzekł znajomy Davidsona.
— Co takiego? Pobili się? Pobili się z Heystem? — spytał niedowierzająco Davidson, srodze zaniepokojony.
— Z Heystem? Ależ nigdy w życiu! To tych dwóch się pobiło: kapelmistrz — indywidum obwożące te kobiety — i Schomberg. Signor Zagiancomo miał atak ostrego szału od samego rana i napadł na naszego szanownego przyjaciela. Zaczęła się gonitwa po całym domu; drzwi trzaskały, kobiety wrzeszczały w jadalni — siedmnaście kobiet — wreszcie tarzali się po podłodze tu na tej werandzie. Chińczycy wleźli na drzewa — hej, John! Ty wleźć na drzewo, żeby widzieć bójka — co?
Niewzruszony Chińczyk o migdałowych oczach mruknął coś pogardliwie, skończył wycierać stół i odszedł.
— To była bójka co się zowie. Zangiacomo zaczął. O, właśnie idzie Schomberg. Panie Schomberg, prawda — to on rzucił się na pana wtedy, gdy ta dziewczyna znikła? Ponieważ pan wymagałeś, żeby artystki chodziły między publicznością w czasie pauzy?
Schomberg zjawił się z powrotem we drzwiach. Podszedł do nas z godnością, ale nozdrza mu latały i widać było, że z wysiłkiem panuje nad głosem.
— Naturalnie. To przecież należało do interesu. Mieszkali u mnie na szczególnie dogodnych warunkach — i wszystko to przez wzgląd na was, panowie. Chciałem rozrywki dla moich stałych gości. Wieczorami niema w mieście nic do roboty. Panowie byliście
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/83
Ta strona została skorygowana.