Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

fałdy sarongu, miała w kształcie i proporcjach ciała coś co przywodziło na myśl, że postać jej jest zmniejszoną kopją posągu nadnaturalnej wielkości.
Posunęła się o krok naprzód.
— Czego szukasz? — spytała znowu.
Heyst odwrócił się tyłem do stołu. Czarne pasy mroku na podłodze i ścianach, zbiegające się na suficie w plamę cienia, obejmowały ich jak pręty klatki.
Teraz z kolei Heyst puścił pytanie mimo uszu.
— Mówisz że obudziłaś się przestraszona? — zapytał.
Podeszła do niego — egzotyczna a jednak tak bliska; biała jej twarz i ramiona na tle malajskiego sarongu robiły wrażenie, że się przebrała dla zabawy. Ale twarz jej była poważna.
— Nie! — odrzekła. — Obudziłam się w rozpaczy. Śniło mi się że ciebie przy mnie niema i nie mogłam zrozumieć dlaczego odszedłeś! Okropny sen — pierwszy odkąd —
— Nie wierzysz przecież w sny, prawda? — spytał Heyst.
— Znałam raz kobietę, która w sny wierzyła. A przynajmniej tłumaczyła ludziom co znaczą sny — za szylinga.
— Czy poszłabyś do niej teraz zapytać co ten sen znaczy? — spytał Heyst żartobliwie.
— Mieszkała w Camberwell. To była wstrętna stara baba.
Heyst zaśmiał się z pewnym niepokojem.
— Sny to głupstwo, moje dziecko; radbym tylko wiedzieć co znaczą rzeczy, które dzieją się na jawie podczas gdy śpimy.