— Chyba wypalę jeszcze cygaro na werandzie. Nie chce mi się spać na razie.
— Ale nie siedź długo.
Nic nie odpowiedział. Zobaczyła że stoi nieruchomo ze zmarszczonemi brwiami i puściła zwolna zasłonę.
Heyst rzeczywiście zapalił cygaro, nim wyszedł ponownie na werandę. Wyjrzał z pod niskiego okapu, aby poznać po gwiazdach czy noc już mija. Ale posuwała się bardzo wolno. Nie miał pojęcia dlaczego tak go to podrażniło, niczego przecież od świtu nie oczekiwał, lecz wszystko naokoło niego stało się bezsensowne i niepewne, a przytem nagliło go niewyraźnie do wypełnienia jakichś zobowiązań, nie dając mu żadnych wytycznych. Odczuwał gniewną pogardę dla swego położenia. Zewnętrzny świat rzucił się na niego. Heyst nie wiedział, co właściwie zawinił aby ściągnąć na siebie tę biedę, tak jak nie wiedział, co dało powód do ohydnej potwarzy o jego postępowaniu z biednym Morrisonem. Nie mógł o tem zapomnieć. Potwarz ta dosięgła uszu człowieka, któremu potrzeba było absolutnej wiary w prawość swego postępowania.
— A ona nawpół wierzy w tę ohydę — rozmyślał w beznadziejnem upokorzeniu.
Ten moralny cios, zadany z tyłu, pozbawił go sił do pewnego stopnia, jak gdyby to była rana fizyczna. Nie chciało mu się nic robić; ani pociągnąć do odpowiedzialności Wanga w sprawie rewolweru, ani też wybadać nieznajomych przybyszów kim są i jakim sposobem znaleźli się na wyspie. Rzucił daleko w noc żarzące się cygaro. Ale Samburan nie był już pustelnią, gdzie mógł puszczać wodze wszystkim nastrojom. Ognistą parabolę, którą zakreślił w po-
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/106
Ta strona została skorygowana.