Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/108

Ta strona została skorygowana.



X

Tym obserwatorem był Marcin Ricardo. Życie nie było dla niego kwestją biernego wyrzeczenia lecz wytężonej walki. Nie odnosił się do życia z nieufnością i pogardą, a jeszcze mniej był skłonny do przewidywania w niem zawodów; ale zdawał sobie jasno sprawę, ile kryje możliwych niepowodzeń. Choć bardzo daleki od pesymizmu, nie karmił się głupiemi złudzeniami. Nie lubił niepowodzeń; nietylko ze względu na przykre i niebezpieczne skutki ale i z powodu ujemnego wpływu, jaki wywierały na własne jego pojęcie o Marcinie Ricardo. A obecna robota była nawskroś odrębna, uknuta przez niego samego i zupełnie nowa w pomyśle. Nie leżała na zwykłej linji jego poczynań — chyba tylko z moralnego punktu widzenia, którym nie myślał zaprzątać sobie głowy. Z tych to przyczyn sen odbiegł Marcina Ricardo.
Pan Jones — po kilku atakach dreszczów i po wypiciu wielu szklanek gorącej herbaty — zapadł najwidoczniej w głęboki sen. Udaremnił bardzo stanowczo próby nawiązania rozmowy podjęte przez wiernego towarzysza. Ricardo przysłuchiwał się miarowemu jego oddechowi. Nic nie przeszkadzało szefowi spać spokojnie. Zapatrywał się na tę ich wyprawę niby na rodzaj sportu — jak przystało wielkiemu panu. Ale Ricardo czuł, że ta delikatna i ważna robota musi być wykonana za wszelką cenę — zarówno ze względu na honor jak i na bezpieczeństwo. Wstał pocichu i wyszedł