Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

— Otóż to właśnie. Opanowa... — Ricardo zaciął się z oburzenia. — Zarazbym mu wypuścił trochę tego opanowania przez dziurę między żebrami, tylko że to jest taka specjalna robota.
Pan Jones snuł przez ten czas własne myśli, zapytał bowiem:
— Czy myślisz że jest podejrzliwy?
— Nie widzę o co mógłby nas podejrzewać — rozważał Ricardo. — A jednak wstał i namyślał się nad czemś. Co go mogło niepokoić? Co wyciągnęło go z łóżka wśród nocy? Z pewnością nie pchły.
— Może wyrzuty sumienia — poddał żartobliwie pan Jones.
Wierny sekretarz był rozdrażniony i nie zrozumiał żartu. Oświadczył zirytowanym tonem, że taka rzecz jak sumienie wcale nie istnieje. Natomiast istnieje strach; ale ten drab nie miał żadnego powodu do strachu. Jednak Ricardo przyznał, że przybycie nieznajomych mogło Heysta przerazić — właśnie z powodu tego łupu, który gdzieś trzyma w ukryciu.
Ricardo spoglądał tu i tam, jakby się obawiał że podsłuchują go ciężkie cienie, zalegające cały pokój przy mdłem światełku świecy. Zwierzchnik szepnął bardzo spokojnie:
— A jeśli ten hotelarz nakłamał ci na niego? Ten Heyst to może taki sobie biedak poprostu.
Ricardo potrząsnął zlekka głową. Schombergowska teorja o Heyście trafiła mu głęboko do przekonania; wchłonął ją tak naturalnie, jak gąbka chłonie wodę. Wątpliwości szefa były dziecinnem zaprzeczeniem faktu, który się sam przez się rozumiał; lecz mimo to głos Ricarda nie zmienił się wcale i brzmiał w dalszym