Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

— On tu jest sam jeden — zauważył pan Jones głuchym szeptem.
— Ta—ak, do pewnego stopnia. Tak, prawie sam. Tak; właściwie można powiedzieć, że jest sam.
— A jednak jest i ten Chińczyk.
— Aha, jest i Chińczyk — przyznał Ricardo z roztargnieniem.
Rozważał czy należy zakomunikować szefowi wiadomość o dziewczynie. Po namyśle zdecydował że nic nie powie. Przedsięwzięcie było trudne samo przez się i nie należało go komplikować przez wyprowadzenie z równowagi prawdziwego pana, którego miał zaszczyt być wspólnikiem. Prawda wyjdzie na jaw sama przez się — myślał — a potem będzie mógł przysiąc, że nie miał pojęcia o tym drażliwym szczególe. Nie potrzebował przy tem wcale kłamać przed szefem. Wystarczało trzymać język za zębami.
— Tak — mruknął w zamyśleniu — jest naturalnie i ten Chińczyk.
W gruncie rzeczy czuł jakiś dziwny szacunek dla przesadnej antypatji, którą jego szef żywił względem kobiet, jakby ten wstręt do kobiecego towarzystwa był pewnym rodzajem moralności — dziwacznej wprawdzie, ale zawsze moralności — jako cecha w oczach Ricarda pożyteczna i zapobiegająca wielu niepożądanym komplikacjom. Nie miał pretensji do zrozumienia tej idjosynkrazji swego zwierzchnika. Nie starał się nawet jej badać. Wiedział tylko że on sam miał wręcz przeciwne skłonności i że nie czuł się z tego powodu szczęśliwszym ani bezpieczniejszym. Nie wiedział jak byłoby się ułożyło jego życie gdyby się sam tłukł po świecie. Na szczęście musiał podporządkować się cudzej woli — nie jako niewolnik, za wyznaczoną pensję,