ten który nigdy mówić nie przestaje. Gdyby mógł istnieć człowiek, zdolny uciszyć władcze echa tego głosu, byłby się nim stał ojciec Heysta przez swoje pogardliwe, nieugięte odrzucenie wszelkiego wysiłku; ale widać i on tego nie potrafił. W jego synu było bardzo wiele z naszego pierwszego przodka, co ledwie powstawszy z błota niebiańskiej formy, zabrał się do przeglądu zwierząt w raju i nadawania im imion — w tym raju, który miał tak szybko utracić.
Działanie — to pierwsza myśl, a może pierwszy impuls na ziemi! To wędka, z przynętą w postaci złudy postępu, przeznaczona do tego by wyprowadzać z nicości nieprzeliczone roje pokoleń,
— I ja, syn swego ojca, dałem się także złowić jak najgłupsza z ryb — rzekł Heyst do siebie.
Cierpiał. Bolał go widok własnego życia, które powinno było się stać arcydziełem wzniosłości. Miał zawsze w pamięci ostatni wieczór z ojcem spędzony. Pamiętał jego wychudłe rysy, gąszcz białych włosów i cerę jak z kości słoniowej. Kandelabr o pięciu świecach stał na stoliku obok jego fotela. Rozmawiali już długi czas. Hałasy uliczne zamarły jeden po drugim, aż wreszcie w blasku księżycowego światła domy londyńskie przybrały wygląd grobowców na opuszczonym, zaniedbanym cmentarzu nadziei.
Heyst wsłuchiwał się w słowa ojca. Wreszcie po chwili milczenia zapytał — gdyż był wtedy jeszcze bardzo młody:
— Czyż nie można znaleźć drogowskazu?
Ojciec Heysta był owej nocy w szczególnie łagodnem usposobieniu. Księżyc płynął po bezchmurnem niebie nad zbrukanemi cieniami miasta.
— Więc zawsze jeszcze w coś wierzysz? — rzekł
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/12
Ta strona została skorygowana.