Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/132

Ta strona została skorygowana.

randę; a to musiało przecież nastąpić — wcześniej czy później. Był przekonany że zdoła wytworzyć sobie o niej jakieś pojęcie, co jego zdaniem bardzo było potrzebne, zanimby się odważył poczynić kroki w celu zetknięcia się z nią za plecami tego szwedzkiego barona. Teoretyczny jego pogląd na dziewczynę był tego rodzaju, że na podstawie obserwacji na odległość gotów był ukazać się jej dyskretnie — a może nawet dać jakiś znak. Wszystko zależało od tego, co wyczyta z jej twarzy. Taka dziewczyna, to nie mogło być nic szczególnego. Znał dobrze ten gatunek!
Wysunąwszy nieco głowę, widział przez listowie zwieszającej się ljany trzy domki rozmieszczone niesymetrycznie na lekko wygiętej linji. Na werandzie najdalszego domku wisiała na balustradzie ciemna szkocka derka, której deseń rysował się ze zdumiewającą wyrazistością. Ricardo rozróżniał doskonale kraty. Żywy ogień z chróstu palił się na ziemi przed schodami, a w blasku słońca wątłe, trzepoczące się płomienie bladły, przechodząc w ledwie widzialne, różowawe migotanie pod nikłym wieńcem z dymu. Ricardo widział biały bandaż na głowie schylonego nad ogniem Pedra i sterczące dziwacznie kłaki jego czarnych włosów. Sam zaaplikował mu ten bandaż, rozłupawszy kudłaty, ogromny łeb. Dziki stwór poruszał nim jak ciężarem, stąpając chwiejnie w kierunku schodów. Ricardo dostrzegł mały rondelek o długiej rączce u końca wielkiej, kosmatej łapy.
Tak, widział wszystko co tylko było do zobaczenia — blisko i daleko. Świetny wzrok! Jedyną rzeczą, której nie mógł spenetrować, był podłużny otwór drzwi na werandzie pod niskim okapem dachu. I to było drażniące. Odczuł to jak zniewagę. Ricardo łatwo wpa-