Wpatrzył się przeciągle w portret ojca Heysta, surowy profil gardzący marnościami tego świata. Oczy jego błysnęły na widok ciężkich, srebrnych lichtarzy świadczących o zamożności. Skradał się jak zbłąkany kot w obcem miejscu; gdyż choć nie posiadał cudownego daru Wanga, daru, który polegał na materjalizowaniu się i znikaniu zamiast zwykłego wchodzenia i wychodzenia, umiał być prawie równie jak Wang bezszelestny w swych bardziej uchwytnych poruszeniach. Zauważył że tylne drzwi są uchylone i przez cały czas wytężał z największą czujnością lekko śpiczaste uszy, wchłaniając głęboką ciszę na dworze, otaczającą bezwzględny spokój w domu.
Nie minęły jeszcze dwie minuty gdy przyszło mu na myśl, że prawdopodobnie jest sam w całej willi. Tamta kobieta wymknęła się pewno i przechadzała gdzieś za domem. Nakazano jej widocznie, aby się nikomu nie pokazywała. Dlaczego? Dlatego że Heyst niedowierzał swoim gościom? A może dlatego że jej niedowierzał?
Ricardo pomyślał że z pewnego punktu widzenia wychodzi to prawie na jedno. Przypomniał sobie historję Schomberga. Czuł że ucieczka przed czułościami tego wstrętnego, oswojonego hotelarza, nie była wcale dowodem beznadziejnego zaślepienia w towarzyszu ucieczki. Będzie można się z nią porozumieć.
Wąsy jego zaczęły się ruszać. Już od jakiegoś czasu spoglądał na zamknięte drzwi. Musi zajrzeć do tamtego drugiego pokoju; znajdzie tam może coś wyraźniejszego od kupy głupich książek. Przechodząc przez pokój, pomyślał zuchwale:
— Jeżeli ten łajdak wejdzie tu nagle i stanie dęba, dźgnę go i sprawa skończona.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/137
Ta strona została skorygowana.