sztywniała w strasznym duchowym wysiłku, który podobny był do zupełnej pustki. Ricardo usiłował wpłynąć na nią po swojemu.
— Mój stary to zupełnie co innego, onby mnie nie porzucił. To nie cudzoziemiec! Pani z tym swoim baronem nie wie zupełnie czego się spodziewać — a właściwie, będąc kobietą, wie pani aż nadto dobrze. Lepiej nie czekać aż panią wyrzuci! Niech pani z nami trzyma, to dostanie pani swoją część — część łupu, oczywiście. Pewnie pani już przewąchała gdzie jest ukryty.
Lena poczuła, iż gdyby słowem czy znakiem dała do poznania, że niema żadnego łupu na wyspie, życie Heysta nie byłoby warte i szeląga; ale wszelka zdolność posługiwania się słowami zanikła w napięciu jej duszy. Słowa były o wiele za trudne — prócz jednego słowa „tak“. Zbawcze słowo! Wyszeptała je, przyczem jej twarz ani drgnęła. Dla Ricarda ten słaby i zwarty dźwięk był dowodem chłodnej, powściągliwej zgody, mającej więcej wagi w ustach istoty tak zadziwiająco opanowanej niż tysiące słów innej kobiety. Pomyślał z uniesieniem że znalazł jedną kobietę na miljon — na dziesięć miljonów! Szept jego stał się jawnie błagalnym.
— To doskonale! Teraz musi się pani tylko upewnić gdzie on trzyma ten łup. Ale niech się pani pośpieszy. Nie mogę już dłużej znieść tego czołgania się na brzuchu, żeby tylko pani starego nie przestraszyć. Za cóż pani ma człowieka — za płaza?
Patrzyła przed siebie nic nie widząc, jak się patrzy nocą, wytężając wzrok w ciemnościach i wsłuchując się w złowrogie jakieś dźwięki lub złe zaklęcia. Jej umysł trwał wciąż w gorączkowem napięciu, w pogoni
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/151
Ta strona została skorygowana.