Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/166

Ta strona została skorygowana.



V

Lena ocknęła się nagle i nie podnosząc głowy z poduszki, objęła spojrzeniem pokój, w którym była sama. Wstała prędko, jakby chcąc tym energicznym ruchem przeciwdziałać strasznemu upadkowi ducha. Lecz upadek ten trwał tylko chwilę. Opanowała się zaraz, przez dumę, przez miłość, z konieczności — a także przez kobiecą ambicję, która znajduje zaspokojenie w zaparciu się siebie. Gdy Heyst wrócił od gości, spotkała go jasnem spojrzeniem i uśmiechem.
Odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech, ale zauważyła że unika jej wzroku. Ściągnęła więc wargi, spuściła oczy i — z tych samych co przedtem pobudek — pośpieszyła odezwać się do niego obojętnym tonem, który przybrała bez wysiłku, jakby od wschodu słońca zdążyła nabrać wprawy w udawaniu.
— Byłeś tam znowu?
— Tak. Przyszło mi na myśl że — ale przedewszystkiem muszę ci powiedzieć, że straciliśmy Wanga na dobre.
— Na dobre? — powtórzyła, jakby nie rozumiejąc.
— Na dobre czy na złe — nie umiałbym odpowiedzieć, gdybyś mię zapytała. Podziękował za służbę. Odszedł.
— Ale spodziewałeś się, że odejdzie — prawda?
Heyst usiadł z drugiej strony stołu.
— Tak, spodziewałem się tego, odkąd odkryłem że przywłaszczył sobie rewolwer. Mówi że go nie wziął.