dnia, gdy ostatnia seria kulisów opuszczała Samburan. Heyst, wsparty o balustradę werandy, przypatrywał się ich odjazdowi taki spokojny napozór, jak gdyby nigdy nie był odstąpił od zasady, że świat jest dla mądrych ludzi tylko zabawnem widowiskiem. Wang obszedł dom naokoło i stanąwszy u stóp werandy, podniósł żółtą, szczupłą twarz.
— Wszystko skończyć? — zapytał.
Heyst skinął zlekka głową, patrząc w stronę molo na gromadę błękitno odzianych postaci o żółtych twarzach i łydkach. Zaganiano właśnie kulisów do łódek wynajętego parowca, który stał na kotwicy dość daleko od brzegu i wyglądał jak malowany statek na malowanem morzu; malowany jaskrawemi kolorami, bez cieniowania, bez wyczucia, z brutalną dokładnością.
— Pośpiesz się, bo cię tu zostawią.
Ale Chińczyk nie poruszył się wcale.
— Ja zostać — oświadczył. Heyst spojrzał na niego wdół po raz pierwszy.
— Chcesz tu zostać?
— Tak.
— Czem byłeś? Jakie tu miałeś zajęcie?
— Garson na sala.
— Chcesz zostać ze mną jako służący? — pytał zdumiony Heyst.
Chińczyk przybrał niespodziewanie błagalny wyraz twarzy i rzekł po chwili milczenia:
— Można.
— To od ciebie tylko zależy. Zamierzam tu pozostać — może nawet i bardzo długo. Nie mam prawa zmusić cię do wyjazdu, jeżeli jechać nie chcesz, ale nie rozumiem pocobyś tu miał siedzieć.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/17
Ta strona została skorygowana.