Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/176

Ta strona została skorygowana.

wydobyć z niego te powody wcale nie jest łatwo. Owiadczył mi tylko, że „nie podoba mu się“.
Popatrzyli jeden na drugiego, niezmiernie zmieszani. — „Co mu się nie podoba?“ — zapytali.
— „Wygląd pana i pańskich ludzi“ — rzekłem do Jonesa.
— „Co za głupstwo!“ — wykrzyknął Jones, a krępy Ricardo wtrącił natychmiast:
— „Powiedział to panu? Za cóż on pana ma — za niemowlę? A może to pan — bez obrazy — bierze nas za dzieci? Założę się że pan teraz powie, że panu coś zginęło“.
— „Nie miałem zamiaru tego panom mówić“ — rzekłem — „ale tak jest rzeczywiście“.
— Ricardo trzepnął się po udzie.
— „Zaraz to pomyślałem. Panie szefie, co pan powie o tym kawale?“
— Jones dał mu jakiś znak i wtedy niezwykły ten wspólnik o twarzy kota zaproponował mi, że wraz ze służącym pomoże mi złapać czy zabić Chińczyka.
— Odrzekłem że nie przyszedłem prosić o pomoc. Nie mam zamiaru ścigać Chińczyka. Chcę tylko przestrzec ich, że Chińczyk ma broń i że jest naprawdę przeciwny pobytowi ich na wyspie. Chciałem aby zrozumieli, że nie jestem odpowiedzialny za to co może nastąpić.
— „Czy pan chce przez to powiedzieć“ — spytał Ricardo — „że po wyspie kręci się zwarjowany Chińczyk z sześciostrzałowym rewolwerem i że pana to nic nie obchodzi?“
— To dziwne; nie chcieli wierzyć moim słowom. Przez cały czas zamieniali znaczące spojrzenia. Ricardo przysunął się do swego zwierzchnika, naradzili się po-