Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/180

Ta strona została skorygowana.

czałam, że nie chcesz aby wiedziano, że masz przy sobie taką jak ja dziewczynę.
— Jakto? Myślałaś że się ciebie wstydzę? — krzyknął Heyst.
— Bo to chyba nie jest właściwe — naturalnie ze względu na ciebie — prawda?
Heyst podniósł ręce z uprzejmą wymówką.
— Uważam to za tak dalece właściwe, że nie mogę znieść myśli aby ktokolwiek spojrzał na ciebie bez przychylności i bez szacunku. Ci ludzie wzbudzili we mnie wstręt i nieufność od pierwszej chwili. Czyż mogłaś tego nie zrozumieć?
— Nie pokazywałam się przecież — odrzekła.
Nastała cisza. Wreszcie Heyst poruszył się zlekka.
— Wszystko to nie ma teraz znaczenia — rzekł, wzdychając. — Tu chodzi o coś nierównie ważniejszego od złych myśli czy spojrzeń, choćby nie wiem jak nikczemnych i godnych pogardy. Mówiłem ci już, że nic nie odpowiedziałem na propozycję Ricarda. Gdy już odchodziłem, rzekł:
— „Panie Heyst, jeśli pan ma przypadkiem klucz od swojej śpiżarni, niech mi go pan wręczy; oddam go naszemu Pedrowi“.
— Miałem klucz przy sobie i podałem mu go bez słowa. Włochaty stwór stał przy drzwiach i chwycił klucz rzucony przez Ricarda, zręczniej niż tresowana małpa. Odszedłem. Przez cały ten czas myślałem o tobie — niepokoiłem się że śpisz tu sama i że jesteś prawdopodobnie chora.
Heyst urwał i przechylił głowę, nasłuchując. Doszedł go z podwórza słaby trzask łamanego chróstu. Wstał i, przeszedłszy przez pokój, wyjrzał tylnemi drzwiami.
— Jest już ten potwór — rzekł, podchodząc do