Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

w nie z rozmyślną pogardą i rzekł szorstkim, gniewnym głosem:
— Kobieta! Naturalnie że tam jest kobieta. Wiemy to bez ciebie! — Pchnął oswojonego potwora. — Precz! Vamos! Wynoś się! Wracaj i gotuj obiad. W którą stronę poszli?
Pedro wyciągnął wielkie, włochate ramię, wskazując kierunek, i potoczył się na kabłąkowatych nogach. Ricardo uszedł kilka kroków i dojrzał jeszcze wśród krzaków dwa białe hełmy sunące obok siebie nad polanką. Znikły niebawem. Przeszkodziwszy Pedrowi zawiadomić szefa o obecności kobiety na wyspie, Ricardo zatopił się w domysłach nad postępowaniem tych dwojga. Stosunek jego do pana Jonesa uległ wewnętrznej zmianie, z której sam sobie jeszcze sprawy nie zdawał.
Tegoż ranka, przed drugiem śniadaniem, Ricardo, wymknąwszy się z domu Heysta i odzyskawszy sandał w sposób tak wiele mówiący, ruszył ku domowi, zataczając się, z głową jak w ogniu. Był podniecony do ostateczności niesłychanie ponętnemi wizjami. Zatrzymał się, aby się uspokoić nim ośmieli się stanąć przed szefem. Wchodząc do pokoju, zobaczył że pan Jones siedzi na łóżku polowem jak krawiec na desce, ze skrzyżowanemi nogami i plecami wspartemi o ścianę.
— Proszę pana! Nie powie mi pan przecie że się pan nudzi?
— Nie, nie nudzę się. Gdzież u djabła siedziałeś tyle czasu?
— Śledziłem — pilnowałem — myszkowałem. Cóżbym mógł robić innego. Wiedziałem że pan ma towarzystwo. Czy pan się z nim rozmówił?
— Rozmówiłem się — mruknął pan Jones.