czas tej rannej rozmowy. Zaraz potem Ricardo wyszedł z pokoju. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie pozwalało mu na to uniesienie, w którem nieporównana słodycz zlewała się z dzikim triumfem. Myśli jego były zmącone. Chodził po werandzie tam i z powrotem do późnego popołudnia, zerkając na tamtą willę za każdym razem gdy skręcał, doszedłszy do balustrady. Willa wyglądała na niezamieszkaną. Raz czy dwa zatrzymał się nagle i spojrzał na lewy sandał. Roześmiał się przytem głośno. Podniecenie jego wciąż wzrastało, tak że się wkońcu zaniepokoił. Objął rękami balustradę i stał spokojnie, uśmiechając się nie do swych myśli lecz do życia, które tętniło w nim potężnie. Dał się ponosić swym uczuciom z beztroską a nawet z lekkomyślnością. Czuł że przestaje dbać o wszystkich ludzi, przyjaciół czy wrogów. W tej chwili posłyszał głos pana Jonesa, wołający go z pokoju. Cień padł na twarz sekretarza.
— Jestem, proszę pana — odpowiedział; ale upłynęła jeszcze chwila nim zdecydował się wrócić.
Zastał szefa na nogach. Pan Jones znudził się bezużytecznem leżeniem; smukła jego postać błądziła po pokoju. Zatrzymał się nagle.
— Rozważałem właśnie projekt, który mi poddałeś, Marcinie. Narazie nie uznałem go za praktyczny; ale po namyśle doszedłem do przekonania, że możnaby jednak zaproponować temu człowiekowi partję kart. To wcale dobry sposób aby dać mu do zrozumienia, że nadeszła chwila porachunku. To byłoby mniej... jakby to powiedzieć... mniej pospolite. On zrozumie co to ma znaczyć. To niezły sposób zabrania się do interesu — który sam przez się jest brutalny, mój Marcinie; tak, brutalny.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/189
Ta strona została skorygowana.