Heyst wyciągnął ręce i popatrzył na nie przez chwilę, poczem opuścił je znowu. Oburzenie Leny zarysowało się wyraźniej w wygięciu jej ust niż w jasnych, nieugiętych oczach.
— Zdaje mi się że Wang roześmiał się wówczas — ciągnął Heyst. — Zabulgotał jak indor.
— „To byłoby najgorsze ze wszystkiego“ — rzekł.
— Zdumiałem się. Dowodziłem mu że mówi głupstwa. Twoja obecność nie może mieć żadnego związku z jego bezpieczeństwem, ponieważ źli ludzie — jak ich nazywa — nie wiedzą o twojem istnieniu. Nie skłamałem właściwie, Leno, choć naciągnąłem prawdę aż do ostateczności; ale ten człowiek ma jakiś niesamowity węch. Potrząsnął głową. Zapewnił mię że wiedzą o tobie doskonale. Wykrzywił się przytem w okropny sposób.
— To wszystko jedno — rzekła Lena. — Nie chcę... nie byłabym i tak poszła.
Heyst podniósł na nią oczy.
— Cóż za nadzwyczajna intuicja w tym Chińczyku! Gdy nalegałem w dalszym ciągu na Wanga, powiedział mi o tobie właśnie to samo. Kiedy się uśmiecha, wygląda jak zarozumiała trupia czaszka. To była ostatnia jego uwaga — że ty nie będziesz chciała. Wówczas odszedłem.
Oparła się o drzewo. Heyst stał naprzeciw niej w pozie równie niedbałej, jakby ich nic nie obchodził ani czas, ani żadne sprawy tego świata. Wysoko nad ich głowami liściasty dach zaszeleścił nagle i umilkł.
— Cóż to za dziwny pomysł żeby mię wysłać! — rzekła. — Wysłać mię! I pocóż? No, pocóż?
— Wyglądasz na oburzoną — zauważył niedbale.
— I to jeszcze do tych dzikusów — mówiła da-
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/204
Ta strona została skorygowana.