Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/230

Ta strona została skorygowana.

śmiało, pieszczotliwie. To nie był uścisk, to było tylko nawiązanie kontaktu, jak gdyby się chciała upewnić że on jest przy niej i że jest czemś realnem, nietylko ciemniejszą plamą wśród mroku. Ciepło jej ręki udzieliło. Heystowi dziwnego, poufnego odczucia jej całej istoty Musiał pokonać wzruszenie, którego nigdy dotąd nie zaznał, a które omal że nie pozbawiło go odwagi. Ciągnął dalej, szepcąc poważnie:
— Ale jeśli tych sygnałów nie zobaczysz, niechaj ciebie nic nie znęci z powrotem do tego domu — trwoga, ciekawość, rozpacz czy nadzieja; — z pierwszym błyskiem świtu przekradnij się skrajem polanki póki nie trafisz na ścieżkę. Nie czekaj dłużej, bo prawdopodobnie nie będę żył już wtedy.
Szept słowa: „Nigdy!“ wpłynął mu do ucha, jakby ukształtował się sam w powietrzu.
— Znasz dobrze tę ścieżkę — ciągnął dalej. — Dojdź aż do barykady. Idź do Wanga — tak, do Wanga. Niech ciebie nic nie zatrzyma.
Wydało mu się że ręka Leny drgnęła zlekka.
— Najgorsze co cię może spotkać, to śmierć; ale on nie strzeli do ciebie. Nie, nie strzeli, jeśli mnie tam nie będzie. Zostań z krajowcami, z tymi dzikimi ludźmi, i nie bój się niczego. Będziesz budziła w nich większy strach niż oni w tobie. Davidson powinien prędko się zjawić. Wyglądaj wciąż przejeżdżającego parowca. Obmyśl jakim sygnałem go przywołasz.
Nie odpowiadała mu wcale. Zdawało się że ponure milczenie ciążące nad światem przeniknęło z zewnątrz i wypełniło pokój — gnębiący bezmiar milczenia bez światła i bez powietrza. Rzekłbyś że serce serc bić przestało i że kres przyszedł na wszystko.