Heyst podniósł głowę. Wśród migotania błyskawic pusta polanka po lewej stronie ukazywała się na mgnienie oka, aby znów się w mroku pogrążyć wraz z nieuchwytnemi zarysami rzeczy dalekich, zblakłych, nieziemskich. Ale w jaskrawo oświetlonym kwadracie okna Heyst zobaczył tę kobietę — którą pragnął ujrzeć raz jeszcze w życiu — siedzącą jak gdyby na tronie, z rękoma spoczywającemi na poręczach fotelu. Miała na sobie czarną suknię; jej twarz była blada a głowa opadła marząco na piersi. Widział jej postać tylko do kolan. Miał ją przed oczami — tam, w tym pokoju, żyjącą ponurą rzeczywistością. To nie była szydercza wizja. Lena nie schroniła się w lesie; była tutaj! Siedziała w fotelu, napozór bezsilna lecz bez trwogi, czule pochylona naprzód.
— Czy może pan zrozumieć tę ich siłę? — wionął Heystowi prosto w ucho gorący oddech Jonesa. — Czy może być wstrętniejszy widok? To wystarcza aby człowiekowi zohydzić całą ziemię. Zdaje się że znalazła pokrewną sobie duszę. Niech pan przysunie się bliżej. Jeżeli będę musiał pana wkońcu zastrzelić, to umrze pan wyleczony.
Heyst zrobił krok naprzód pod naciskiem lufy rewolweru opartej o jego plecy. Czuł ją wyraźnie, ale nie czuł ziemi pod nogami. Stopień za stopniem weszli zwolna po schodach, lecz Heyst wcale sobie z tego sprawy nie zdawał. Niepewność wdarła się do jego duszy — niepewność w nowej postaci, bezkształtna i ohydna. Zdawało mu się, że ogarnia go całego, że przenika mu do członków i rozchodzi się po wnętrznościach. Zatrzymał się nagle na myśl, że człowiek, który doświadcza podobnego uczucia, nie ma po co żyć na świecie — a może już wcale nie żyje.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/250
Ta strona została skorygowana.