Tego ranka, tak jak i wszystkich poprzednich dni po powrocie z dziewczyną na Samburan, Heyst wyszedł na werandę i oparł się łokciami o balustradę w wygodnej pozie gospodarza. Grzbiet górskiego łańcucha, przecinający środek wyspy, odgradzał willę od wschodów słońca, wspaniałych czy pochmurnych, gniewnych czy pogodnych. Mieszkańcy jej nie mogli wnioskować z samego rana o losie budzącego się dnia. Narzucał im się już w pełni rozwoju, jednocześnie z nagłem cofnięciem się wielkiego cienia, gdy słońce ukazywało się z za gór, gorące i suche, pożercze jak oko wroga. Ale Heyst, ongi Numer Pierwszy tej osady w okresie gdy było tam stosunkowo rojno i gwarno, lubował się tem trwaniem rannego chłodu, przyćmionym, powoli ustępującym półmrokiem, nikłem widmem ubiegłej nocy, wonnością jej rosistej, ciemnej duszy, więzionej jeszcze przez chwilę między wielką zorzą na niebie a jaskrawym blaskiem odsłoniętego morza.
Heystowi trudno było opanować wrodzoną skłonność do rozmyślań o naturze i skutkach swego ostatniego odstępstwa od obojętnej roli widza. Jednak resztki jego rozbitej filozofji, które go się jeszcze trzymały, nie pozwoliły mu zadać sobie świadomego pytania, jak się to wszystko skończy. Równocześnie zaś nie mógł powstrzymać wrodzonego popędu do obserwacji, rozwiniętego przez długotrwałe a rozmyślne ćwiczenia, i pozostał widzem — może trochę mniej naiwnym, ale (jak