odkrył z pewnem zdziwieniem) nie o wiele bardziej przewidującym od przeciętnego typu ludzi. Jak i my wszyscy, ludzie czynu, mógł sobie tylko powiedzieć z nieco sztuczną posępnością:
— Zobaczymy!
Ten nastrój posępnego zwątpnienia ogarniał go jedynie w chwilach samotności. W dniu jego było teraz niewiele chwil samotnych — i nie lubił gdy przychodziły. Tego rana nie miał czasu się martwić. Alma znalazła się przy nim na długo zanim słońce, wzniósłszy się nad grzbiet Samburanu, zmiotło chłodny cień wczesnego poranka i resztę nocnego chłodu z dachu, pod którym mieszkali już przeszło trzy miesiące. Ukazała się jak codzień rano. Usłyszał jej lekkie kroki w wielkim pokoju — gdzie rozpakował ongi rzeczy przybyłe z Londynu; pokój ten był teraz z trzech stron wyłożony książkami do połowy wysokości. Nad półkami cienkie maty na ścianach sięgały sufitu, obciągniętego białym perkalem. W mroku i chłodzie połyskiwały tylko złocone ramy portretu starego Heysta, malowanego przez słynnego artystę; portret ten wisiał samotnie na środku ściany.
— Czy wiesz o czem myślałem? — spytał Heyst, nie odwracając się.
— Nie — odrzekła. Z głosu jej przebijał zawsze cień niepokoju, jak gdyby nigdy nie była pewną dokąd rozmowa z nim zaprowadzi. Oparła się o poręcz obok niego.
— Nie — powtórzyła. — A o czem? — Czekała; potem rzekła, niechętnie raczej niż nieśmiało: — Czy myślałeś o mnie?
— Zgadywałem kiedy przyjdziesz — rzekł Heyst, wciąż jeszcze nie patrząc na dziewczynę, którą nazwał
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/27
Ta strona została skorygowana.