Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

była gadatliwa. Była raczej małomówna i lubiła trwać bez ruchu w pozie wyprostowanej, jak wówczas gdy siadywała na koncertowej estradzie wśród koleżanek i orkiestry, skrzyżowawszy nogi i złożywszy ręce na kolanach. Obcując z nią stale i patrząc w jej siwe, nieulękłe oczy, Heyst nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest w niej coś niewytłumaczonego; głupota czy natchnienie, słabość czy siła — a może poprostu bezdenna pustka — coś, z czem nie zdradzała się nawet w chwilach zupełnego oddania.
Nie patrzyła na niego przez długą chwilę. Wreszcie, jak gdyby słowo „potop“ utkwiło jej w myśli, rzekła, spoglądając w górę na bezchmurne niebo:
— Czy też tu kiedy pada?
— Jest pora roku, kiedy pada prawie dzień w dzień — rzekł Heyst zdziwiony. — Trafiają się także i burze. Raz mieliśmy deszcz z błota.
— Deszcz z błota?
— Tamten nasz sąsiad strzelał w górę popiołem. Taki ma już sposób czyszczenia od czasu do czasu rozpalonej do czerwoności gardzieli — i wtedy właśnie nadciągnęła burza. Byliśmy w wielkich opałach, ale zwykle sąsiad nasz zachowuje się przyzwoicie — dymi sobie spokojnie, jak wówczas gdy pokazałem ci po raz pierwszy z pokładu szkunera smugę dymu na niebie. Zacności chłop i leniuch z tego wulkanu.
— Widziałam już raz taką dymiącą górę — rzekła, utkwiwszy oczy w smukłym pniu drzewiastej paproci, rosnącej przed nią o jakie dwanaście stóp. — To było niedługo po wyjeździe z Anglji — w kilka dni mniej więcej. Z początku tak chorowałam, że straciłam rachubę czasu. Taka dymiąca góra — nie mogę sobie przypomnieć jak się nazywa.