Boże! Ale cenię tak wysoko swą zdobycz, że niepodobna mi się nasycić jej posiadaniem. Wiem że to nie jest rozsądne. Teraz nie możesz już nic zatrzymać dla siebie.
— Doprawdy nie mogę — szepnęła, pozostawiając biernie rękę w jego mocnym uścisku. — Pragnę tylko móc dać ci coś więcej jeszcze, czy coś lepszego — wszystko czego pragniesz.
Wzruszył go szczery akcent tych prostych słów.
— Powiem ci co możesz zrobić — możesz mi powiedzieć czy byłabyś poszła za mną, gdybyś była wiedziała o kim mówił ten wstrętny idjota. Więc jestem mordercą — ni mniej, ni więcej!
— Ależ ja ciebie wcale wtedy nie znałam — zawołała. — I mam wrażenie, że zrozumiałam dobrze co opowiadał. To nie było właściwie morderstwo. I nigdy tego nie myślałam.
— Skąd przyszła mu do głowy taka ohyda? — wykrzyknął Heyst. — Wygląda na ograniczone bydlę. I jest ograniczony. Jakim sposobem zdołał wymyśleć tę miłą historję? Czy mam taki szczególnie podły wyraz twarzy? Czy nikczemny egoizm maluje się na niej? A może ten rodzaj postępku jest taki ogólnoludzki, że każdego można o to posądzić?
— To nie było morderstwo — nalegała poważnie.
— Wiem. Rozumiem. To było coś gorszego. Co się zaś tyczy zabójstwa, które w porównaniu z tem byłoby postępkiem względnie przyzwoitym — nie popełniłem go nigdy.
— Dlaczegożbyś miał je popełnić? — spytała zalęknionym głosem.
— Moja droga, nie znasz tego rodzaju życia, jakie prowadziłem w niezbadanych krajach, w dzikiej
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/55
Ta strona została skorygowana.