nem w moich słowach i niestosownem w mojem milczeniu.
Poruszył się niespokojnie, stropiony trochę jej zachowaniem ale pełen wyrozumiałości; w tej chwili zupełnego spokoju odczuł, że trzymając tę rękę tak posłuszną jego woli, doznaje ściślejszego z Leną zespolenia aniżeli kiedykolwiek przedtem. Ale nawet i teraz błąkało się w nim poczucie pewnej niezupełności, której — zdawało się — nic nigdy nie usunie, owej nieuniknionej niedoskonałości wszystkich darów życia, czyniącej z nich złudzenia i sidła.
Nagle ścisnął gniewnie jej dłoń. Żartobliwa równowaga, wynikająca zarówno z dobrotliwości jak i z pogardy, znikła z chwilą gdy utracił swą gorzką wolność.
— Mówisz że to nie jest morderstwo! I ja tak myślę. Ale gdym teraz — w rozmowie którąś wywołała — wymienił to nazwisko i gdy zrozumiałaś że mówiono o mnie, dziwnie cię to wzruszyło. Widziałem to dobrze.
— Przestraszyłam się trochę — rzekła.
— Niegodziwości mego postępowania? — spytał.
— Nie chciałabym ciebie sądzić; za nic w świecie.
— Doprawdy?
— Byłoby to tak, jakbym się ośmieliła sądzić wszystko co tu jest. — Uczyniła ruch ręką, jak gdyby chciała objąć jednym gestem ziemię i niebo. — Nie mogłabym na to się ważyć.
Nastała cisza, przerwana wreszcie przez Heysta.
— I to ja! Właśnie ja miałem skrzywdzić śmiertelnie mego biednego Morrisona! — krzyknął. — Ja, który nie mogłem ścierpieć, aby jego uczucia zostały urażone. Ja, który szanowałem nawet jego szaleństwo! Tak, szaleństwo, po którem zostały te ruiny, leżące
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/57
Ta strona została skorygowana.