unoszącego się wiosła. Łatwiej byłoby uwierzyć chyba w wersję o łodzi-widmie.
— Niech to djabli wezmą! — mruknął pod nosem.
Był niemile dotknięty tą tajemnicą; ale teraz przyszło mu do głowy bardzo proste wyjaśnienie. Wszedł pośpiesznie na pomost. Jeżeli łódź rzeczywiście tu była i znów odpłynęła, będzie ją można dojrzeć z odległego końca pomostu.
Ale i stamtąd nie było nic widać. Heyst błądził napróżno oczami po morzu. Taki był tem pochłonięty i skłopotany, że posłyszawszy hałas — jak gdyby ktoś gramolił się w łodzi ze stukotem wioseł i rei — czas jakiś nie ruszył się z miejsca. Gdy umysł jego pochwycił wreszcie znaczenie tego faktu, nietrudno było zlokalizować owe odgłosy. Wydobywały się z dołu — z pod pomostu!
Pobiegł wstecz jakieś dwanaście jardów i zajrzał pod pomost. Wzrok jego padł prosto na rufę wielkiej łodzi, której większa część była ukryta pod belkami. Oczy Heysta napotkały chude plecy mężczyzny, zgiętego we dwoje nad rudlem w dziwacznej, niewygodnej pozie pełnej beznadziejnego smutku. Drugi człowiek, znajdujący się prawie tuż pod Heystem, nawpół leżał, wyciągnięty nawznak na tylnej ławce wpoprzek łodzi, od burty do burty, przyczem głowa jego znajdowała się niżej od nóg. Ten drugi człowiek spoglądał dziko wgórę i usiłował się podnieść, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa zbyt był pijany aby się dźwignąć. Część łodzi wystająca z pod pomostu zawierała także płaski, skórzany kufer, na którym spoczywały bezsilnie długie nogi pierwszego z mężczyzn. Wielki gliniany gąsior o otwartej, szerokiej szyjce, wysunął się z pod leżącego człowieka i potoczył po dnie łodzi.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/73
Ta strona została skorygowana.