Tamten spojrzał wdół, zatoczył się — noga zaplątała mu się w duży korkowy kapelusz — i odzyskując przytomność, wydał chrapliwy, złowieszczy dźwięk — coś w rodzaju ponurego śmiechu.
— To krew — nie moja. Umieram z pragnienia. Wyczerpani do ostatka. Pić, człowieku! Daj nam wody!
Pragnienie wyzierało nawet z samego dźwięku tych słów; brzmiały jak krakanie przerywane słabym, gardłowym szmerem, który ledwie sięgał uszu Heysta. Mężczyzna stojący w łodzi wyciągnął ręce, chcąc widocznie aby Heyst pomógł mu wyleźć na pomost, i szepnął:
— Już raz próbowałem. Jestem za słaby. Upadłem.
Wang zbliżał się powoli wzdłuż pomostu, wytężając wzrok badawczo.
— Biegnij i przynieś tu lewar. Leży tam przy stosie węgla — krzyknął do niego Heyst.
Człowiek w łodzi usiadł na ławce znajdującej się za nim. Ohydny śmiech pomieszany z kaszlem wydarł się z jego spuchniętych ust.
— Lewar? na co? — mruknął i spuścił ponuro głowę na piersi.
Tymczasem Heyst, jak gdyby zapomniawszy o łodzi, zaczął uderzać mocno nogą w duży mosiężny kran, wystający z desek. Dla wygody statków, które przyjeżdżały po węgiel i którym często brakło wody, przeprowadzono ją ze strumienia w żelaznej rurze wzdłuż pomostu. Zagięty koniec rury znajdował się prawie w tem samem miejscu, gdzie łódź nieznajomych wjechała pod pomost; ale kurek się zaciął.
— Prędzej! — krzyczał Heyst do Chińczyka, który nadbiegał trzymając lewar.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/75
Ta strona została skorygowana.