— Zdrzemnęłaś się? — zapylał.
— O nie! Czekałam na ciebie — pociemku.
Heyst stanął na górnym stopniu i oparł się o drewniany słup, odsunąwszy na bok latarnię.
— Myślałem właśnie, jak to dobrze że siedzisz bez światła. A nie było ci nudno w ciemności?
— Nie potrzebuję światła aby myśleć o tobie. — Czarowny jej głos nadał wartość tej banalnej odpowiedzi, która miała także i walor prawdy. Heyst zaśmiał się zlekka i rzekł, że doznał przed chwilą ciekawych wrażeń. Nic na to nie odpowiedziała. Usiłował wyobrazić sobie zarys jej postaci, siedzącej wygodnie na krześle. Rozproszone plamy mętnego światła ujawniały nie zawodzący nigdy wdzięk jej pozy, który był jedną z wrodzonych jej właściwości.
Myślała właśnie o Heyście, nie troszcząc się wcale o nieznajomych przybyszów. Heyst wzbudził w niej podziw od pierwszej chwili; pociągnął ją ciepły jego głos i łagodne spojrzenie, czuła jednak że zanadto jest skomplikowany aby go mogła zrozumieć. Nadał jej życiu urok i żywsze tętno, wzbogacił je o nadzieje splecione z groźbami; nie przeczuwała przedtem że istnieją podobne uczucia, a w każdym razie nie wyobrażała sobie że może ich doświadczyć taka jak ona dziewczyna, wydana na pastwę nędzy. Powiedziała sobie że nie powinna jej drażnić zbytnia powściągliwość Heysta, jego jak gdyby zamknięcie się w jakimś odrębnym świecie. Gdy brał ją w ramiona, czuła w jego uścisku wielką i przemożną siłę, czuła, że i on sam jest głęboko wzruszony i może nie znudzi się nią tak bardzo prędko. Myślała o tem, że dał jej poznać uczucie cichej radości, że nawet niepokój, który ją męczy, rozkoszny jest w swoim smutku i że będzie się starała
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/93
Ta strona została skorygowana.