zamącony jak każdej innej nocy. Wszystko było jak dawniej, z jednym tylko wyjątkiem — Heyst uświadomił to sobie nagle — oto, trzymając rękę na poręczy krzesła Leny, oddalonej od niego zaledwie o pół kroku, na całą minutę może stracił poczucie jej istnienia — po raz pierwszy od czasu gdy przywiózł ją tutaj, aby z nim dzieliła ten bezgraniczny, ten nieskalany spokój. Podniósł latarnię; wznieciło to milczący rozruch na werandzie. Pas cienia przesunął się szybko po twarzy Leny, silny blask spoczął na nieruchomych jej rysach; wyglądała jak kobieta, która ma wizję. Oczy jej były spokojne a usta poważne. Suknia, rozchylona u szyi, poruszała się lekko w takt oddechu.
— Chodźmy już do pokoju, Leno — rzekł Heyst bardzo cicho, niby płosząc ostrożnie jakiś czar.
Wstała bez słowa. Heyst wszedł za nią do domku. Gdy przechodzili przez salon, zostawił palącą się latarnię na środkowym stole.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/96
Ta strona została skorygowana.