sły jakieś nieznane im drzewa, do platanów podobne. Gór nie było widać zupełnie, lecz Dick tłómaczył to sobie tym, że las rósł na wzniesieniu, a więc zasłaniał gęstwiną swych drzew łańcuch górski.
Wszędzie nad brzegiem unosiły się całe stada najrozmaitszego ptactwa, roślinność również była bardzo bujna i bogata, nigdzie natomiast widać nie było najmniejszego choćby śladu ludzkich siedzib. Nigdzie słupy dymów nie wznosiły się w powietrze, słowem nic nie wskazywało, ażeby ta część lądu była zamieszkała.
Ze zdumieniem wciąż wzrastającem patrzał na to wszystko Dick, nie bez trwogi zapytujący siebie, dokąd to, w jakie miejsca rzucił ich kaprys wichrów i fal?
Że ludzi nigdzie nie było, dowodziło tego również i zachowywanie się Dinga. Gdyby ci bowiem znajdowali się w pobliżu, pies napewno dałby znać o tem głośnem szczekaniem. Dingo natomiast, po wydostaniu się na brzeg, ani razu jeszcze nie wydobył z siebie głosu, biegał jedynie na wszystkie strony jak oszalały, jakby w poszukiwaniu czegoś, czy kogoś; to znów z łbem opuszczonym zdawał się węszyć ślady jakieś, przyczem chwilami wył cicho, niedosłyszalnie nieomal.
Strona:Jules Verne - Piętnastoletni kapitan.djvu/101
Ta strona została przepisana.