Wtem Dick Sand uniósł się w górę, z bijącem sercem. W ciemnościach nieprzeniknionych uczuł, że jego ramienia dotknęła drobna ręka kobieca, i usłyszał słowa:
— Ja wiem wszystko, Dicku kochany, i oddawna. Bądź spokojny jednak o mnie.
Ja nie rozpaczam i ufam Bogu, że wyprowadzi On nas z tej niedoli jeszcze.
Po odejściu dobrej pani Weldon, biedny chłopiec rozpłakał się gorzko. Nie były to łzy bezsiły, bólu, rezygnacji, — lecz łzy spętanej mocy.
Bezsennie przemęczył się noc całą, z niecierpliwością wyczekując świtu.
Dzień nie przychodził wszelako, najmniejszy odbłysk światła nie wnikał przez otwór, u podstawy stożka się znajdujący. Odgłos grzmotów, przygłuszony grubością ścian, dowodził jednak, że burza nie ucichła bynajmniej. Dick uważnie przysłuchiwał się odgłosom spadającej ulewy i zauważył, że woda spada teraz już nie na grunt spalony, że nie daje odgłosów, jakby metalicznych,