Strona:Jules Verne - Piętnastoletni kapitan.djvu/229

Ta strona została przepisana.

9 czerwca. Widziałem Noon. Jest to już szkielet, a nie żyjąca istota. Już nie niosła na ręku dziecka, lecz wlokła się sama. Nie można było patrzeć na nią bez najwyższego żalu. Pozwolono mi zbliżyć się do niej. Stara niańka długo przypatrywała mi się zamglonemi oczyma, aż nakoniec chrapliwym głosem wyszeptała:
— To ty, mister Dick! Umieram. I już nigdy nie zobaczę mej dobrej pani, ani mego drogiego Janka!... Potknęła się. Podskoczyłem, ażeby ją podtrzymać, lecz wtedy bezlitosne uderzenie bicza spadło na jej wychudłe plecy. Rzuciłem się na nikczemnika, mogącego się znęcać nad umierającą kobietą, lecz mą wzniesioną w górę rękę pochwycił jeden z przywódców karawany, który żołnierzowi powiedział jedno tylko słowo: „Negoro“, co sprawiło ten skutek, że oddalił się natychmiast.
— Negoro! — pomyślałem sobie wtedy — więc jego wpływy sprawiają, że jestem tutaj na odmiennych, aniżeli wszyscy pozostali niewolnicy, prawach. Oszczędza mnie. Z jakich przyczyn? — Co za los mi on szykuje?
10 czerwca. Przechodziliśmy przez dwie palące się wioski. Pola dookoła spustoszone. Moc trupów. Z żyjących nikogo. Widocznie