Lipa podchwytywała wątek wiersza i śpiewała szeptem liści:
„Jak drzewo, które w błękity
dźwiga dumnie radosną koronę...“
Poeta wołał:
„Z ziemi, rodzinnej ziemi
czerpałem me całe natchnienie...“
A lipa odpowiadała:
„Jak drzewo, co w serce tej ziemi
zapuszcza stęsknione korzenie...“
Noc już była. Księżyc ogromny wytoczył się na niebo i słuchał. Drzewo podpowiadało poecie rymy — rzucało mu wyrazy brzęczące, jak pszczoły, słowa pachnące, jak miód... A on pisał w natchnieniu to, co mu mówiło drzewo.
I gdyby go spytano, skąd nań spływa natchnienie — nie umiałby dać odpowiedzi.
Rzekłby może, iż płynie ono z gwiazd, zapalających się w mroku nieba, albo jak mgła wstaje z wieczornej ziemi, albo promienieje z bladej tarczy księżyca...
A tu natchnieniem było samo drzewo!