obłoki unosiły się ku wierchom, które dymiły kłębami białej pary, jak szczyty wulkanów...
A przez opary przeświecały zamglone grzbiety leśne, szaro-zielone, jakgdyby dalekie, a tak bardzo bliskie...
I to był ostatni dzień naszego drzewa.
Zerwał się wicher. Skłębił mgłę. Odleciał daleko.
Wyjrzało słońce... I oświeciło górski świat. Złote jego promienie z miłością biegły po roztokach i połoninach, witały znajome strumienie, pieściły kochane drzewa...
A wtem blask słońca padł na miejsce, gdzie rósł jawor. — I nie zobaczył drzewa...
Zatrzymany w biegu, spadający w przepaść jawor żył jeszcze... Ale już leżał, wsparty na trupach innych drzew, bezsilny i zwyciężony...
Woda obaliła go, lecz nie uniosła łupu swego ku dolinom. Umierający olbrzym pozostał śród gór w sercu puszczy karpackiej zawieszony w powietrzu... Pomiędzy niebem a ziemią. Nad otchłanią...
Strona:Julian Ejsmond - Żywoty drzew.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.