W pochmurny jesienny dzień przyjechali drogą ludzie nieznajomi zdaleka... Powitała ich tak, jak wszystkich przejezdnych: radosną chustą kurzawy... Lecz oni niegodni byli witania.
Zeskoczywszy z wozów, jęli się przeklętej pracy: poczęli rąbać wierzby.
Zadziwiła się droga — i przeraziła. Wiedziała dobrze, że rąbanie nie grozi wierzbom śmiercią. Rąbali je ludzie już nieraz. Wiedziała, że z każdej gałęzi odżyje umarłe drzewo i zazieleni się na nowo. Jak zawsze.
Ale teraz dziać się poczęło coś groźnego, coś niezwykłego.
Źli ludzie niszczyli drzewa doszczętnie. Korzenie nawet wydzierali z ziemi...
Pomordowane wierzby płaczące rzucono na wozy i wywieziono gdzieś daleko, tam, gdzie się kończy świat, aż za miasto. A jej wiedza sięgała tylko do miasta. Dalej była już tajemnica i niewiadome.
Daremnie starała się wstrzymać ciężkie fury rozmokłą swoją ziemią, tysiącem wybojów, bagnem dołów i roztrzęsionemi
Strona:Julian Ejsmond - Żywoty drzew.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.