Znienawidziła je odrazu. Mizerne były, słabe i nędzne, jak cieplarniane kwiaty... Byle włóczęga złamał gałąź — ginęły. Byle zając korę poobgryzał — schły. Byle słońce przygrzało — marniały. Nie to, co wierzby!
I tęskniła droga coraz żałośniej, pytając każdego przechodnia, czy nie widział płaczących wierzb, które wywieziono gdzieś za miasto, czy nie słyszał szumu ich liści tam, gdzie się znowu zielenią. Bo wierzyła, że się zielenią znowu.
Ale nikt nie rozumiał drogi i dlatego nikt jej nie odpowiedział.
Więc biegła polami przez wsie, aż do miasta. I wracała zpowrotem, nie dowiedziawszy się niczego. Aż zwątpiła, aby do niej doleciała kiedykolwiek wieść od wierzb, które kochała...
A wieść przyszła niespodziewanie... Szedł drogą w letni upał mały wiejski pastuszek i grał na fujarce. Na fujarce wierzbowej... I droga poznała w pieśni tej fu-