soła i roztańczona wiewiórka, rozkoszna małpka polskiego lasu, i poważny lekarz drzewnych pni, pstry dzięcioł, i otulające ją siwe porosty, i zielony mech, który kornie legł u jej dumnych stóp.
Ona jednak myślała tylko o piorunie, bała się go i pożądała jednocześnie. Kochała go już wówczas, gdy była jeszcze małą sosenką, niewidoczną w leśnym gąszczu, małą sosenką o zieleni mającej odcień niebieski. Jakby coś z błękitu nieba padło na jej młodziutką koronę. Jakby jej iglaste pędy przesiąkły tym szafirem, który był nad niemi w dni pogodne.
W parne i duszne godziny, gdy rozpalone powietrze drżało w słońcu lubieżnie, a nad ziemią omdlałą unosiły się żywe płomienie — śniła w przeczuciu idącej burzy o tym piorunie, który ją miał kiedyś olśnić i zdobyć.
Gdy zaś na niebie ukazywała się zdala czarna chmura, przez którą przelatywały krwawe dreszcze błyskawic — uczuwała lęk, dziki lęk, który ludziom jeży włosy na głowie, a ją przejmował drżeniem...
Strona:Julian Ejsmond - Żywoty drzew.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.