Strona:Julian Ejsmond - Żywoty drzew.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

obłąkania począł je szarpać, rwać, odzierać z gałęzi i wyć przytem, i ryczeć nieprzytomnie.
A potem lunął deszcz i niebo oszalało. Ziemia pogrążała się naprzemiany w mroku i światłości. Mrok był tem czarniejszy, że po jasności następował, a jasność tem bardziej oślepiająca, że zabłyskała po nieprzeniknionym mroku.
Wówczas w jednym z takich przebłysków, w jednem z takich błyskawicowych lśnień, górny piorun, śpiący w czarnej chmurze, dojrzał po raz pierwszy sosnę, wybujałą na wzgórzu ponad inne sosny, i zapragnął jej całem płomiennem sercem gromu. I zawołał na nią grzmiącym głosem, od którego cały las oniemiał ze zgrozy.
Ona zaś zrozumiała, że miłość ta, to zagłada, więc cichym szelestem szeptać poczęła:
„Boję się... boję...“
I powiew wiatru, w szepcie tym zrodzony, uleciał ku niebu, uderzył wichurą w czarną chmurę i przepędził ją daleko w mroki bezgwiezdnej nocy...