Nazajutrz po burzy nastała pogoda piękna i rzeźwa. Powietrze czyste było, jak leśna woda, a niebo jesienne miało w sobie błękit kwiatów lnu.
Ani tego dnia, ani dni następnych nie zbierało się na burzę. I nie było widać chmur.
Chmury, w których kiedyś miały odezwać się pioruny, były teraz nagrzaną w słońcu, parującą wodą leśnych jezior. Zamiast błyskawic i grzmotów, pełne były kołysania się trzcin i krzyku błotnego ptactwa.
Nigdy jeszcze sosna nie była taka błękitna i taka radosna. Budziła się co rano cała w deszczu zimnej rosy, jak we łzach szczęścia.
Dobre słońce otaczało ją jasnem błogosławieństwem swoich promieni. I w tem słońcu nawet uschnięte pęki igieł zdawały się złote i radosne.
Dokoła niej wszystkie drzewa na wzgórzu rozkochane były w słońcu, a ona była teraz tego słońca najbliżej. Więc pomyślała: — Jaka to promienna miłość jest — kochać promienie...
Strona:Julian Ejsmond - Żywoty drzew.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.