i diamentach. A w każdej z tych pereł, w każdym z tych kryształów i klejnotów przeglądało się słońce. I z zapłakanych radośnie brzozowych witek, z różowych witek, kropla po kropli padał tający śnieg, jak szczęśliwe łzy odchodzącej zimy...
Gdyby była wielką brzozą o atłasowym pniu białości marmurów, królowałaby zapewne tym przemglonym ziemiom, tym „mchom“ niegościnnym, smutnym, ale pięknym.
Gdyby miała w sobie bujną radość panny młodej, jaśniałaby może tą radością uśmiechniętą w płaszczu lepkich listeczków wiosennych, podobnych do zielonych płomyków. I radość od niej szłaby na cały rojst...
Gdyby przypominała ową „wieśniaczkę, która płacze syna“, załamywałaby ręce i głosiła szumem bolesnym i bezradnem opuszczeniem gałęzi swą rozpacz i swój ból ogromny.
Lecz ona nie miała ogromnych bólów, ani ogromnych radości. Nie miała w sobie